piątek, 2 sierpnia 2013

I Rozdział: Ciemność.

   Człowiek potrafi przystosować się do życia w zupełnych ciemnościach. Jest to trudne i wymaga upływu ogromnej ilości czasu, ale można to zrobić. Jest to możliwe, choć nie zderza się często. Nie chcę przez to powiedzieć, że ktokolwiek będzie w stanie widzieć w mroku tak jak za dnia. Nie, nie o to mi chodzi. W to nie uwierzę, a przynajmniej nie zrobię tego, dopóki na mojej drodze nie stanie ktoś, kto to potrafi i nie udowodni mi tego. I znowu, chcę podkreślić, że tym "kimś" nie może być osoba, która nie posiadła tej umiejętności w sposób naturalny. Mówiąc krótko, mutanty i wyniki wszelkich eksperymentów, nie liczą się. Nie-li-czą!
   Ciemność lubiłam od zawsze. Odkąd byłam dzieckiem, kiedy dotknął mnie jakiś problem, kiedy bałam się lub było mi smutno, chowałam się do szafy. Zamykałam drzwiczki i siedziałam tam z podkulonymi nóżkami, dopóki mi nie przeszło. Zazwyczaj trwało to dosyć długo, także miałam czas na przemyślenie wielu spraw. Może nawet zbyt wielu, bo zdarzało się, że zbytnio dawałam się ponieść wyobraźni... i marzeniom.
   Wolałam noc od dnia. W nocy wszystko wydawało się prostsze. Życie jakby zwalniało tempa, a śpiący wokół ludzie stawali się nie tak straszni jak zazwyczaj... Wtedy także łatwiej było pozbierać myśli i znaleźć rozwiązanie, obojętne w jakie kłopoty się wplątałam. Zawsze miałam też wrażenie, że lepsze pomysły przychodziły mi do głowy, gdy na niebie górował księżyc, a nie, wiecznie rażące oczy, słońce.
   Ciemność nie była ani straszna, ani przerażająca. Wiedziałam, że nie kryją się w niej żadne duchy czy potwory. Nigdy żadnego nie spotkała, dlaczego więc miałyby istnieć? Na te pytanie znalazłam odpowiedź po latach, kiedy podrosłam i byłam już w stanie stwierdzić, że to tylko głupia bajeczka, którą karmi się małe dzieci. Dorośli znaleźli straszaka, by okiełznać swoje urwisy. Śmieszne, prawda? Do dziś się z tego śmieję.
   Przystosowanie o jakie mi chodzi...spotkałam takiego człowieka. I nie, on nie spędzał złych chwil w szafie. To by było za proste. On spędził wiele lat w miejscu z natury przyprawiającym o dreszcze. Całe długie lata we wszechogarniającym mroku, do którego nie docierał nawet maleńki promyk słońca. Latarki też nie miał. Świecy czy lampy? Żadnej. Przez ten czas nauczył się odróżniać kształty w ciemności. Jego zmysły wyostrzyły się. Słyszał nawet najmniejszy szelest, wyczuwał nawet najdelikatniejszy zapach. Potrafił doskonale rozróżnić każdy smak, z jakim miał wcześniej do czynienia, a za pomocą dotyku poznawał rzeczy po ich kształcie i fakturze. Co z oczami? Nie wiem, ale sądzę, że wzrok w porównaniu do innych zmysłów, stracił swoją moc. Nieużywany jak należy, uległ zdegradowaniu do rangi dwóch bezużytecznych białek, które ostatkiem sił dawały radę widzieć kontury i zarysy pogrążonego w wiecznej czerni świata.
   Nazywałam go kretem, na co on zawsze denerwował się jak osa i rzucał we mnie najgorszymi przekleństwami. A ja tylko śmiałam się i drażniłam go dalej, dopóki nie zaczynał mnie ignorować. Szkoda, że umarł. Był zabawny.


   Tam, gdzie mnie trzymali, też nie było światła. Bo po co marnować energię na byle jakiego więźnia? Chociaż nie! Stój! Mój błąd! Więzień, to za dużo powiedziane. W tamtym momencie byłam raczej czymś w rodzaju niewolnika.
   Na moich kostkach i nadgarstkach znajdowały się ciężkie, metalowe kajdany. Odchodziły od nich grube łańcuchy, które skutecznie przykuwały mnie do masywnej rury. Rura ta tkwiła w podłodze, jakieś pół metra od ściany. Na szczęście łańcuchy były na tyle długie, że mogłam wstać, a nawet zrobić dwa kroki, w tę i z powrotem. Ile szczęścia mnie spotkało! Ci, którzy mnie tu trzymali, byli naprawdę cudownymi ludźmi i wychwalałam ich pod niebiosa zawsze, kiedy się pojawiali i przynosili mi świeżą wodę oraz te przepyszne śmieciowe jedzenie! Albo raczej nie.
   Dwa na dwa metry. Tyle, według moich obliczeń, miała ta cela. Nazywałam ją też klatką albo pokojem, w zależności od humoru. Z dumą mogę powiedzieć, że "posiadałam" w niej dwa dosyć grube koce, które chroniły mnie od zimna i spełniały funkcje łóżka oraz sofy, a nawet fotela. A było tu naprawdę zimno. Nie dość, że znajdowaliśmy się pod ziemią, to jeszcze ściany i sufit wyłożone były nagim kamieniem. Czy ktoś potrafi sobie wyobrazić, jaki to powodowało chłód?! Ale miałam koce, więc nie było źle. Gdzieś obok leżał też talerz z jedzeniem, które spożywałam jedynie, gdy mój głód przejmował kontrolę nad rozumem. Normalnie było zbyt ohydne, by wziąć je do ust. Obok znajdował się dzbanek z wodą. Woda była w porządku, nie powiem. Smaczna.
   Na tym kończyło się moje wyposażenie. Choć powinnam wspomnieć przy tym o moim ubraniu, na które akurat nie mogłam narzekać. Dostawałam nowe co tydzień, a prano mi je co dwa dni. Jak jakiejś królowej. Tyle luksusu, że czasami zaczynałam czuć się, naprawdę, jak jakaś ważna pani! A strój mój składał się z granatowych, luźnych spodni, tego samego koloru, obcisłej bluzki z długimi rękawami oraz kamizelki z kapturem w jasnym odcieniu szarości. Buty również nie były zbyt efektowne, bo zaliczały się do zwykłych, brązowych sandałów. W sumie, wyglądałam jak każdy shinobi.
   
   Jak zwykle siedziałam z nogami wyciągniętymi przed siebie, oparta o rurę. Myślałam o różnych rzeczach lecz najczęściej o tym, jak mi niewygodnie. Wtedy zmieniałam pozycję.
   Czekałam aż po mnie przyjdą. Nie wiedziałam która godzina, czy nawet jaką mamy porę dnia. Intuicyjnie wyczuwałam, że był ranek. Zazwyczaj o tej porze drzwi otwierały się i wyciągali mnie, by zabrać do różnych, dziwnych miejsc. Czasem była to sala operacyjna, czasami wielka sala treningowa, a czasem nawet pokój z zakonserwowanymi, w ogromnych, szklanych naczyniach, częściami ciała lub całymi ludźmi. Zdarzało się też, że ludźmi nazwać ich się nie dało. Były też momenty, w których zawlekali mnie pod prysznice i do toalety. Nie lubiłam tego, choć było konieczne, bo cały czas patrzyli się na mnie. Zero prywatności. W takich momentach miałam ochotę wrócić do swojej celi. Przynajmniej tam nie dosięgał mnie wzrok tych zboczeńców.
   Usłyszałam w oddali stukot ciężkich kroków po kamiennej posadzce. Szli po mnie.
   Chwilę później, metalowe wrota otworzyły się. Zmrużyłam oczy, gdy dotarło do mnie światło z korytarza.
   Ujrzeli mój niezadowolony wyraz twarzy. Było ich dwóch. Dwóch mężczyzn. Ich imiona to Moshizuki i Kotsu. Od jakichś trzech miesięcy, to zawsze oni zaszczycali mnie swoją obecnością o poranku. Prócz tego, nie wiedziałam o nich nic więcej.
   - Idziemy. Orochimaru-sama chce z tobą rozmawiać - powiedział blondyn o imieniu Moshizuki.
   - Yhm - mruknęłam tylko. Tak naprawdę nie musiałam nic mówić. I tak na to nie liczyli.
   Kotsu w tym czasie zdążył już odpiąć mnie od rury. Podniosłam się sama, by nie miał pretekstu by mnie dotknąć. Choć gdyby miał ochotę, pewnie i tak by to zrobił, nie oszukujmy się.
   Mężczyzna zwinął trochę łańcuch, by łatwiej było mu go nieść. Ruszyłam za Moshizukim, gdy ten machnął na do mnie ręką. Kotsu szedł tuż przy mnie.
   Dobrze, że już nie potykałam się przy każdym kroku. Nauczyłam się chodzić z kajdanami na kostkach połączonymi krótkim łańcuchem. Wcześniej to była istna męka. Wciąż plątałam się o własne nogi. Teraz już przywykłam i szło mi to całkiem zgrabnie.
   Żeby nie było nieporozumień, kajdany zdejmują mi często. Nie noszę ich ciągle. Na przykład podczas treningów czy eksperymentów...wtedy nie męczę się z nimi. Za to miewam ich dwa razy więcej podczas tortur! Na szczęście tamte są zawsze lepiej przymocowane.
   Po jakimś czasie, który spędziliśmy na wędrówce długimi, krętymi korytarzami, dotarliśmy na miejsce. Mężczyźnie nie odzywali się nawet słowem. Ale tylko oni byli tacy małomówni. Oni i ja. Inni zawsze dużo gadali.
   Zapukali. Usłyszeliśmy donośny głos wężowatego, po czym Kotsu brutalnie pociągnął mnie za sobą i zawlókł do środka. Zamyśliłam się, więc musiał to zrobić.
   Rzucił mnie jak jakiś worek ziemniaków przed oblicze Jego Wysokości Orochimaru. Nigdy go nie lubiłam. Strasznie obrzydliwy człowiek, z przerośniętym ego. Traktował wszystko i wszystkich jak swoją własność i tym mi podpadł. Nie wspominając już o jego paskudnej twarzy...ekehm...to jest charakterze.
   - Wyjdźcie - rozkazał mężczyznom. Wykonali jego polecenie, kiwając mu uprzednio z wielkim szacunkiem. Brakowało jeszcze tego, by zaczęli składać pokłony i bić przed nim czołem o ziemię. Choć, może robili to, gdy mnie nie było w pobliżu? Z chęcią pooglądałam bym taką szopkę, ot tak, dla rozrywki.
   - Droga Lucy - zaczął. Kiedy tak się do mnie zwracał nie mogłam odegnać myśli, że może dałby mi normalny pokój i godziwe jedzonko - możesz czuć się zaszczycona - Podniósł się z sofy na której siedział i podszedł do mnie, po czym pogłaskał mnie po głowie. Na jego twarzy ciągle gościł ten sam chytry uśmiech. Z tego, co zdążyłam zauważyć, oznaczało on, że był zadowolony.
   - O co chodzi? - zapytałam głosem przepełnionym chłodem, czyli w moim wypadku jak najbardziej normalnym.
    Wyciągnął do mnie rękę. Podałam mu swoją i podniosłam się z jego pomocą z zimnej podłogi. Poprowadził mnie do sofy.
   - Usiądź - rzekła nadzwyczaj delikatnie. On coś kombinuje, pomyślałam natychmiast.
   Wykonałam polecenie, obserwując każdy jego ruch. Przysiadł się obok.
   Rozejrzałam się po pomieszczeniu. Na sofie pod przeciwną ścianą siedział z naburmuszoną miną nie kto inny jak Sasuke Uchiha. Głupi chłopczyk. Że też z własnej woli przyszedł do tego idioty. Nie mogłam tego zrozumieć, chociaż wiedziałam, po co to zrobił. Poparzył się na mnie bez cienia zainteresowania. Zastanawiało mnie o czym może myśleć ktoś taki jak on. Czyżby nawet w tej chwili planował swą zemstę?
   W pobliżu czaił się też Kabuto. Gdy spojrzałam na niego, poprawił okulary, jak to miał w zwyczaju. Zmierzyłam go wzrokiem od stóp do głów, a ten odwrócił się i udawał, że tego nie widział.
   - Lucy, nie bój się. Od teraz wszystko będzie dobrze – Orochimaru chwycił moje dłonie niczym jakiś drogocenny okaz i cały czas trzymając je, kontynuował - Ostatnie wyniki przewyższyły moje najśmielsze oczekiwania. Przyznam ci się, że nie spodziewałam się czegoś takiego. Już myślałem, że do niczego mi się nie przydasz, a tu takie zaskoczenie... Prawdziwy skarb z ciebie.
   Jak na Orochimaru, te słowa zabrzmiały bardzo dziwnie. Zwracał się tak do mnie od początku, choć nie miałam pojęcia dlaczego. Udawał miłego i dobrego dla mnie, a ja nie wiedziałam co się za tym może kryć. Cała ta słodycz słów nie przeszkadzała mu jednak w znęcaniu się nade mną na różne sposoby. Dziwak.
   Gdybym potrafiła, uśmiechnęła bym się przebiegle. Lecz pozostałam przy swoim beznamiętnym wyrazie twarzy, mając natomiast podstęp w myślach.
   - Tak? To może wreszcie zdejmiesz mi kajdanki?
   - Jeszcze nie pora na to. Poczekamy parę dni aż przyzwyczaisz się do nowych... warunków. Od dzisiaj, Lucy, możesz z dumą nazywać się moim uczniem.
   Usta otworzyły mi się ze zdziwienia. Co to ma być? pomyślałam. Nic z tego nie rozumiałam. Ja jego uczniem? Po co i dlaczego? Albo raczej, za jakie grzechy?!
   - Wiem jak wiele to dla ciebie znaczy. Nie musisz mi dziękować, zrobię to z przyjemnością - mówił dalej.
   - Ale...dlaczego? - wyjąkałam.
   - Wyniki, moja droga, wyniki - poinformował mnie ponownie - W ciągu niecałego miesiąca poprawiłaś się o jakieś pięćset procent. To niesamowite! Jeśli tak dalej pójdzie, możesz przewyższyć nawet Sasuke - zachwycił się.
   Zerknęłam na Uchihę. Choć starał się to ukryć, zauważyłam, że również jest pod wrażeniem. Może nawet zagościła w nim jakaś cząstka zazdrości.
   Nagle do naszych uszu dotarł jakiś hałas, który z każdą chwilą stawał się coraz bardziej donośny. Nie mięło pięć sekund, a do pokoju, bez żadnego uprzedzenia, wpadł Kotsu. Drzwi otworzyły się gwałtownie, aż huknęły o ścianę z taką siłą, że utworzyły w niej lekkie wgniecenie.
  - Orochimaru-sama! - krzyczał zdyszany od szybkiego biegu - Mamy problem! Bunt!
  - Co? Jak to bunt? - zainteresował się, lecz zachował spokój.
  - Bunt! - powtórzył - Z wszystkich celi...oni wydostali się! - krzyczał, a w jego głosie można było wyczuć przerażenie. - Idą tutaj! Zaraz tu będą!
  Orochimaru puścił moje dłonie i zerwał się na równe nogi. To samo uczynił Sasuke, który zbliżył się do niego. Włączony Sharingan czerwienił się w jego oczach. Kabuto wyciągnął kunai.
   Już za chwilę do pokoju wtoczyć się miała cała masa najbardziej udanych eksperymentów Orochimaru, którym jakimś cudem udało się uwolnić ze swoich więzień.