Człowiek potrafi przystosować się do życia w
zupełnych ciemnościach. Jest to trudne i wymaga upływu ogromnej
ilości czasu, ale można to zrobić. Jest to możliwe, choć nie
zderza się często. Nie chcę przez to powiedzieć, że ktokolwiek
będzie w stanie widzieć w mroku tak jak za dnia. Nie, nie o to mi
chodzi. W to nie uwierzę, a przynajmniej nie zrobię tego, dopóki
na mojej drodze nie stanie ktoś, kto to potrafi i nie udowodni mi
tego. I znowu, chcę podkreślić, że tym "kimś" nie może
być osoba, która nie posiadła tej umiejętności w sposób
naturalny. Mówiąc krótko, mutanty i wyniki wszelkich
eksperymentów, nie liczą się. Nie-li-czą!
Ciemność lubiłam od zawsze. Odkąd byłam
dzieckiem, kiedy dotknął mnie jakiś problem, kiedy bałam się lub
było mi smutno, chowałam się do szafy. Zamykałam drzwiczki i
siedziałam tam z podkulonymi nóżkami, dopóki mi nie przeszło.
Zazwyczaj trwało to dosyć długo, także miałam czas na
przemyślenie wielu spraw. Może nawet zbyt wielu, bo zdarzało się,
że zbytnio dawałam się ponieść wyobraźni... i marzeniom.
Wolałam noc od dnia. W nocy wszystko wydawało się
prostsze. Życie jakby zwalniało tempa, a śpiący wokół ludzie
stawali się nie tak straszni jak zazwyczaj... Wtedy także łatwiej
było pozbierać myśli i znaleźć rozwiązanie, obojętne w jakie
kłopoty się wplątałam. Zawsze miałam też wrażenie, że lepsze
pomysły przychodziły mi do głowy, gdy na niebie górował księżyc,
a nie, wiecznie rażące oczy, słońce.
Ciemność nie była ani straszna, ani przerażająca.
Wiedziałam, że nie kryją się w niej żadne duchy czy potwory.
Nigdy żadnego nie spotkała, dlaczego więc miałyby istnieć? Na te
pytanie znalazłam odpowiedź po latach, kiedy podrosłam i byłam
już w stanie stwierdzić, że to tylko głupia bajeczka, którą
karmi się małe dzieci. Dorośli znaleźli straszaka, by okiełznać
swoje urwisy. Śmieszne, prawda? Do dziś się z tego śmieję.
Przystosowanie o jakie mi chodzi...spotkałam takiego
człowieka. I nie, on nie spędzał złych chwil w szafie. To by było
za proste. On spędził wiele lat w miejscu z natury przyprawiającym
o dreszcze. Całe długie lata we wszechogarniającym mroku, do
którego nie docierał nawet maleńki promyk słońca. Latarki też
nie miał. Świecy czy lampy? Żadnej. Przez ten czas nauczył się
odróżniać kształty w ciemności. Jego zmysły wyostrzyły się.
Słyszał nawet najmniejszy szelest, wyczuwał nawet
najdelikatniejszy zapach. Potrafił doskonale rozróżnić każdy
smak, z jakim miał wcześniej do czynienia, a za pomocą dotyku
poznawał rzeczy po ich kształcie i fakturze. Co z oczami? Nie wiem,
ale sądzę, że wzrok w porównaniu do innych zmysłów, stracił
swoją moc. Nieużywany jak należy, uległ zdegradowaniu do rangi
dwóch bezużytecznych białek, które ostatkiem sił dawały radę
widzieć kontury i zarysy pogrążonego w wiecznej czerni świata.
Nazywałam go kretem, na co on zawsze denerwował się
jak osa i rzucał we mnie najgorszymi przekleństwami. A ja tylko
śmiałam się i drażniłam go dalej, dopóki nie zaczynał mnie
ignorować. Szkoda, że umarł. Był zabawny.
Tam, gdzie mnie trzymali, też nie było światła.
Bo po co marnować energię na byle jakiego więźnia? Chociaż nie!
Stój! Mój błąd! Więzień, to za dużo powiedziane. W tamtym
momencie byłam raczej czymś w rodzaju niewolnika.
Na moich kostkach i nadgarstkach znajdowały się
ciężkie, metalowe kajdany. Odchodziły od nich grube łańcuchy,
które skutecznie przykuwały mnie do masywnej rury. Rura ta tkwiła
w podłodze, jakieś pół metra od ściany. Na szczęście łańcuchy
były na tyle długie, że mogłam wstać, a nawet zrobić dwa kroki,
w tę i z powrotem. Ile szczęścia mnie spotkało! Ci, którzy mnie
tu trzymali, byli naprawdę cudownymi ludźmi i wychwalałam ich pod
niebiosa zawsze, kiedy się pojawiali i przynosili mi świeżą wodę
oraz te przepyszne śmieciowe jedzenie! Albo raczej nie.
Dwa na dwa metry. Tyle, według moich obliczeń,
miała ta cela. Nazywałam ją też klatką albo pokojem, w
zależności od humoru. Z dumą mogę powiedzieć, że "posiadałam"
w niej dwa dosyć grube koce, które chroniły mnie od zimna i
spełniały funkcje łóżka oraz sofy, a nawet fotela. A było tu
naprawdę zimno. Nie dość, że znajdowaliśmy się pod ziemią, to
jeszcze ściany i sufit wyłożone były nagim kamieniem. Czy ktoś
potrafi sobie wyobrazić, jaki to powodowało chłód?! Ale miałam
koce, więc nie było źle. Gdzieś obok leżał też talerz z
jedzeniem, które spożywałam jedynie, gdy mój głód przejmował
kontrolę nad rozumem. Normalnie było zbyt ohydne, by wziąć je do
ust. Obok znajdował się dzbanek z wodą. Woda była w porządku,
nie powiem. Smaczna.
Na tym kończyło się moje wyposażenie. Choć
powinnam wspomnieć przy tym o moim ubraniu, na które akurat nie
mogłam narzekać. Dostawałam nowe co tydzień, a prano mi je co dwa
dni. Jak jakiejś królowej. Tyle luksusu, że czasami zaczynałam
czuć się, naprawdę, jak jakaś ważna pani! A strój mój składał
się z granatowych, luźnych spodni, tego samego koloru, obcisłej
bluzki z długimi rękawami oraz kamizelki z kapturem w jasnym
odcieniu szarości. Buty również nie były zbyt efektowne, bo
zaliczały się do zwykłych, brązowych sandałów. W sumie,
wyglądałam jak każdy shinobi.
Jak zwykle siedziałam z nogami wyciągniętymi przed
siebie, oparta o rurę. Myślałam o różnych rzeczach lecz
najczęściej o tym, jak mi niewygodnie. Wtedy zmieniałam pozycję.
Czekałam aż po mnie przyjdą. Nie wiedziałam która
godzina, czy nawet jaką mamy porę dnia. Intuicyjnie wyczuwałam, że
był ranek. Zazwyczaj o tej porze drzwi otwierały się i wyciągali
mnie, by zabrać do różnych, dziwnych miejsc. Czasem była to sala
operacyjna, czasami wielka sala treningowa, a czasem nawet pokój z
zakonserwowanymi, w ogromnych, szklanych naczyniach, częściami
ciała lub całymi ludźmi. Zdarzało się też, że ludźmi nazwać
ich się nie dało. Były też momenty, w których zawlekali mnie pod
prysznice i do toalety. Nie lubiłam tego, choć było konieczne, bo
cały czas patrzyli się na mnie. Zero prywatności. W takich
momentach miałam ochotę wrócić do swojej celi. Przynajmniej tam
nie dosięgał mnie wzrok tych zboczeńców.
Usłyszałam w oddali stukot ciężkich kroków po
kamiennej posadzce. Szli po mnie.
Chwilę później, metalowe wrota otworzyły się.
Zmrużyłam oczy, gdy dotarło do mnie światło z korytarza.
Ujrzeli mój niezadowolony wyraz twarzy. Było ich
dwóch. Dwóch mężczyzn. Ich imiona to Moshizuki i Kotsu. Od
jakichś trzech miesięcy, to zawsze oni zaszczycali mnie swoją
obecnością o poranku. Prócz tego, nie wiedziałam o nich nic
więcej.
- Idziemy. Orochimaru-sama chce z tobą rozmawiać -
powiedział blondyn o imieniu Moshizuki.
- Yhm - mruknęłam tylko. Tak naprawdę nie musiałam
nic mówić. I tak na to nie liczyli.
Kotsu w tym czasie zdążył już odpiąć mnie od
rury. Podniosłam się sama, by nie miał pretekstu by mnie dotknąć.
Choć gdyby miał ochotę, pewnie i tak by to zrobił, nie oszukujmy
się.
Mężczyzna zwinął trochę łańcuch, by łatwiej
było mu go nieść. Ruszyłam za Moshizukim, gdy ten machnął na do
mnie ręką. Kotsu szedł tuż przy mnie.
Dobrze, że już nie potykałam się przy każdym
kroku. Nauczyłam się chodzić z kajdanami na kostkach połączonymi
krótkim łańcuchem. Wcześniej to była istna męka. Wciąż
plątałam się o własne nogi. Teraz już przywykłam i szło mi to
całkiem zgrabnie.
Żeby nie było nieporozumień, kajdany zdejmują mi
często. Nie noszę ich ciągle. Na przykład podczas treningów czy
eksperymentów...wtedy nie męczę się z nimi. Za to miewam ich dwa
razy więcej podczas tortur! Na szczęście tamte są zawsze lepiej
przymocowane.
Po jakimś czasie, który spędziliśmy na wędrówce
długimi, krętymi korytarzami, dotarliśmy na miejsce. Mężczyźnie
nie odzywali się nawet słowem. Ale tylko oni byli tacy małomówni.
Oni i ja. Inni zawsze dużo gadali.
Zapukali. Usłyszeliśmy donośny głos wężowatego,
po czym Kotsu brutalnie pociągnął mnie za sobą i zawlókł do
środka. Zamyśliłam się, więc musiał to zrobić.
Rzucił mnie jak jakiś worek ziemniaków przed
oblicze Jego Wysokości Orochimaru. Nigdy go nie lubiłam. Strasznie
obrzydliwy człowiek, z przerośniętym ego. Traktował wszystko i
wszystkich jak swoją własność i tym mi podpadł. Nie wspominając
już o jego paskudnej twarzy...ekehm...to jest charakterze.
- Wyjdźcie - rozkazał mężczyznom. Wykonali jego
polecenie, kiwając mu uprzednio z wielkim szacunkiem. Brakowało
jeszcze tego, by zaczęli składać pokłony i bić przed nim czołem
o ziemię. Choć, może robili to, gdy mnie nie było w pobliżu? Z
chęcią pooglądałam bym taką szopkę, ot tak, dla rozrywki.
- Droga Lucy - zaczął. Kiedy tak się do mnie
zwracał nie mogłam odegnać myśli, że może dałby mi normalny
pokój i godziwe jedzonko - możesz czuć się zaszczycona - Podniósł
się z sofy na której siedział i podszedł do mnie, po czym
pogłaskał mnie po głowie. Na jego twarzy ciągle gościł ten sam
chytry uśmiech. Z tego, co zdążyłam zauważyć, oznaczało on, że
był zadowolony.
- O co chodzi? - zapytałam głosem przepełnionym
chłodem, czyli w moim wypadku jak najbardziej normalnym.
Wyciągnął do mnie rękę. Podałam mu swoją i
podniosłam się z jego pomocą z zimnej podłogi. Poprowadził mnie
do sofy.
- Usiądź - rzekła nadzwyczaj delikatnie. On
coś kombinuje, pomyślałam natychmiast.
Wykonałam polecenie, obserwując każdy jego ruch.
Przysiadł się obok.
Rozejrzałam się po pomieszczeniu. Na sofie pod
przeciwną ścianą siedział z naburmuszoną miną nie kto inny jak
Sasuke Uchiha. Głupi chłopczyk. Że też z własnej woli przyszedł
do tego idioty. Nie mogłam tego zrozumieć, chociaż wiedziałam, po
co to zrobił. Poparzył się na mnie bez cienia zainteresowania.
Zastanawiało mnie o czym może myśleć ktoś taki jak on. Czyżby
nawet w tej chwili planował swą zemstę?
W pobliżu czaił się też Kabuto. Gdy spojrzałam
na niego, poprawił okulary, jak to miał w zwyczaju. Zmierzyłam go
wzrokiem od stóp do głów, a ten odwrócił się i udawał, że
tego nie widział.
- Lucy, nie bój się. Od teraz wszystko będzie
dobrze – Orochimaru chwycił moje dłonie niczym jakiś drogocenny
okaz i cały czas trzymając je, kontynuował - Ostatnie wyniki
przewyższyły moje najśmielsze oczekiwania. Przyznam ci się, że
nie spodziewałam się czegoś takiego. Już myślałem, że do
niczego mi się nie przydasz, a tu takie zaskoczenie... Prawdziwy
skarb z ciebie.
Jak na Orochimaru, te słowa zabrzmiały bardzo
dziwnie. Zwracał się tak do mnie od początku, choć nie miałam
pojęcia dlaczego. Udawał miłego i dobrego dla mnie, a ja nie
wiedziałam co się za tym może kryć. Cała ta słodycz słów nie
przeszkadzała mu jednak w znęcaniu się nade mną na różne
sposoby. Dziwak.
Gdybym potrafiła, uśmiechnęła bym się
przebiegle. Lecz pozostałam przy swoim beznamiętnym wyrazie twarzy,
mając natomiast podstęp w myślach.
- Tak? To może wreszcie zdejmiesz mi kajdanki?
- Jeszcze nie pora na to. Poczekamy parę dni aż
przyzwyczaisz się do nowych... warunków. Od dzisiaj, Lucy, możesz
z dumą nazywać się moim uczniem.
Usta otworzyły mi się ze zdziwienia. Co to ma
być? pomyślałam. Nic z tego nie rozumiałam. Ja
jego uczniem? Po co i dlaczego? Albo raczej, za jakie
grzechy?!
- Wiem jak wiele to dla ciebie znaczy. Nie musisz mi
dziękować, zrobię to z przyjemnością - mówił dalej.
- Ale...dlaczego? - wyjąkałam.
- Wyniki, moja droga, wyniki - poinformował mnie
ponownie - W ciągu niecałego miesiąca poprawiłaś się o jakieś
pięćset procent. To niesamowite! Jeśli tak dalej pójdzie, możesz
przewyższyć nawet Sasuke - zachwycił się.
Zerknęłam na Uchihę. Choć starał się to ukryć,
zauważyłam, że również jest pod wrażeniem. Może nawet
zagościła w nim jakaś cząstka zazdrości.
Nagle do naszych uszu dotarł jakiś hałas, który z
każdą chwilą stawał się coraz bardziej donośny. Nie mięło
pięć sekund, a do pokoju, bez żadnego uprzedzenia, wpadł Kotsu.
Drzwi otworzyły się gwałtownie, aż huknęły o ścianę z taką
siłą, że utworzyły w niej lekkie wgniecenie.
- Orochimaru-sama! - krzyczał zdyszany od szybkiego biegu
- Mamy problem! Bunt!
- Co? Jak to bunt? - zainteresował się, lecz zachował
spokój.
- Bunt! - powtórzył - Z wszystkich celi...oni wydostali
się! - krzyczał, a w jego głosie można było wyczuć przerażenie.
- Idą tutaj! Zaraz tu będą!
Orochimaru puścił moje dłonie i zerwał się na równe
nogi. To samo uczynił Sasuke, który zbliżył się do niego.
Włączony Sharingan czerwienił się w jego oczach. Kabuto wyciągnął
kunai.
Już za chwilę do pokoju wtoczyć się miała cała
masa najbardziej udanych eksperymentów Orochimaru, którym jakimś
cudem udało się uwolnić ze swoich więzień.